Bałtyk - Bieszczady Tour 1008km 2012

dsc01036_medal1Uwaga! Długie! ..ale i długi był to maraton. Bałtyk - Bieszczady Tour - najbardziej prestiżowy ultramaraton w Polsce. Rozgrywany jest dorocznie na dystansie 1008km, na trasie prowadzącej szosami przez najdłuższą przekątną kraju. Wyzwanie do spróbowania w sam raz dla mnie! W czwartek przed wyjazdem udało się uciąć niestety tylko symboliczną godzinkę snu, dobrze że zdążyłem się spakować i dojechać na dworzec, piątek cały w pociągach. Przynajmniej warunki nienajgorsze, od Warszawy do Świnoujścia nawet miejsca siedzące! Jedziemy z Krzyśkiem Siemieniukiem, zawodnikiem też spod Białegostoku. On startuje w kategorii ?peletonowej" (Open) a ja w Solo (która w skrócie polega na tym, że nie można siadać nikomu na koło; całą trasę trzeba pokonać samodzielnie).

 

 

stasiej_na_promieWskutek opóźnienia pociągu udaje się zdążyć tylko na zakończenie odprawy technicznej. Przyjdzie więc ekipa_mtbo_ruchlicki_nalazek_i_draanrozwiązywać zagadki i domyślać się pewnych rzeczy dopiero na trasie. Jednak dobra organizacja maratonu bardzo w tym pomaga. Przed pójściem spać jeszcze jadło na rynku świnoujskim oraz pakowanie się na zawody. Bagaż należy podzielić na trzy części, jedna do zabrania ze sobą na trasę, druga będzie dostępna na przepakach na 300 i 700km, reszta ma czekać na mecie. Priorytetem wolne plecy (dla zmniejszenia przewidywanych bólów kręgosłupa no i dla mniejszego nacisku na siodełko) - potrzebne są więc bagażniki. Konstrukcja ramy nie pozwala na zastosowanie bagażnika na sztycę, dzięki czemu zakupuję i poznaję zalety fachowo doradzonej sakwy montowanej na kierownicy. Wszystko pod ręką :-) Pobudka o 6 rano, przeprawa promowa i po montażu nadajników GPS (dostają je wszyscy soliści i niektórzy z peletonistów) start honorowy ulicami miasta. Od 8 start ostry - sektorowy, grupki są 8 osobowe, a dopiero po nich startują soliści, w jednominutowych odstępach. Na mecie będzie liczył się czas netto, co doda rywalizacji rumieńców.

 

pakiet_startowyPóki co jednak, w ogóle nie myślę o tym maratonie pod kątem rywalizacji z kimś innym, niż z samym sobą. Nawet wyjadacze tak definiują ów maraton. Taktyka jest więc następująca - jadę swoje, a jeśli uda się kogoś objechać, to będzie fajny bonus. Priorytetem jest jednak ukończyć. Pierwotne założenia były takie, że najlepiej byłoby zmieścić się w 60 godzinach (limit wynosi 3 doby). W głowie ciągle pobrzmiewa drastyczna relacja InżynBikera ze startu sprzed roku, jest przed czym czuć respekt...

 

0-100km Przed startem trochę kropi, ale bardzo nieśmiało. Wkrótce przejdzie i cały dzień okaże się bezdeszczowy. Początekdsc01007_transport_bagay na spokojnie, szybko wyprzedzają mnie ci, którzy startują po mnie. W tym Daniel Śmieja, który już przed startem ułamał wentyl i musiał zmieniać dętkę. Myśląc o BB Tour, obawiałem się o nawigację. Okazuje się że dostajemy w pakiecie startowym dokładne mapki, w formacie książeczki pasującej do kieszonki w koszulce rowerowej, tudzież do mini mapnika w który wyposażona jest moja sakwa. Więc mapa na widoku. Plus garminowy kompas literowy (najczęściej kierunek to SE) - i ten zestaw pozwala w miarę pewnie pokonywać skrzyżowania i miasta znajdujące się na trasie. Do tego wypisane jeszcze w domu wskazówki jak jechać. Od początku jadę w nogawicach, których już nie zdejmę. Ochrona kolan jest ważniejsza od lansu gołą łydą ;) Trasa zaczyna się płasko, wzdłuż morza, oddalając się od niego pojawiają się pierwsze górki. Na jednej z nich, kiedy minął mnie Łukasz Drażan, zrzucam z blatu i.. Okazuje się że nie można wrzucić nań z powrotem. I już postój techniczny. Bawię się linką, w końcu dochodzę do wniosku że to defekt manetki szosowej, której wolę nie ruszać, nie znając jeszcze jej konstrukcji i sposobu działania. Zmiana przedniego przełożenia od tego czasu będzie siłowa i tylko w absolutnie niezbędnych okazjach. Można powiedzieć, taki ?maraton z blatu". W końcu ruszam, i w ten sposób zamykam stawkę. W sumie dobra to pozycja. Można tylko gonić i łykać tyły. I tak wszyscy rywale już daleko odjechali.

 

dsc01009_dojazd_na_startStaram się trzymać średnią jazdy 30km/h. Czyli trzymać międzyczasy z odcinków pięciokilometrowych w granicach 10 minut. Wtem! W jednej z miejscowości pojawia się złowrogi znak - zakaz wjazdu rowerem. Jest to obwodnica wsi. Jesteśmy zobowiązani omijać takie odcinki, pod groźbą surowych kar czasowych (i ew. mandatów od policji). Drugim takim znienawidzonym znakiem staje się oznaczenie drogi ekspresowej. Wtedy też trzeba uciekać po poboczach i serwisówkach... W Wolinie nie mogę uwierzyć, że będzie inny most, niż ten oznaczony zakazem wjazdu rowerem. Kręcę się, ale dopiero bliższe zajrzenie w mapę pokazuje, że takowy istnieje. Pierwsze nadłożenie kilometrów już teraz, więc co będzie dalej? No ale w międzyczasie nie jestem już ostatni. Wyprzedzam zawodnika ubranego turystycznie. Po zjechaniu z DK3, mamy długi kręty wiejski odcinek spokojnej szosy. Robi się ciepło, doganiam kolejnych zawodników. Dużo więcej ich dogonić się nie uda, wszak stawka startujących wynosi tylko nieco ponad 100 osób. Warto jednak wspomnieć, że każdy zawodnik (i zawodniczka) musiał przejść ciężką kwalifikację, czyli zrobić co najmniej 450km w dobowych zawodach na szosie, lub wytrwać 24 godziny na najbardziej morderczym z maratonów - terenowej Mazovii 24h.

 

Jazdę uprzyjemnia obserwacja kierunku na mapie i garminie, analiza przewyższeń, prędkości i innych parametrów. Czas płynie szybko, nie wiadomodsc01015_linia_startowa kiedy, nic jeszcze nie przeszkadza w jeździe, choć pojawiają się kontrolne bóle losowych części ciała ze strony organizmu, lecz na razie to tylko takie podchody z jego strony. Pierwszy punkt kontrolny w miejscowości Płoty, na 76km. Sam nie wiedziałem przed maratonem, czego spodziewać się ze strony spożywczej, oczekując raczej licznych wizyt w sklepach, zabierających czas i powodujących niepewność o los pozostawionego roweru. Okazało się, że bufety na punktach kontrolnych plus pakiet batonów zabrany do sakwy, wystarczyły w zupełności. Oto doskonała wyprawa przez kraj, gdzie nie trzeba borykać się z zakupami w sklepach. Na całej trasie z zakupów własnych - to były tylko dwie puszki energetyka!

 

dsc01016_pk2_drawsko_pomorskiePunkt w postaci namiotu znanego z maratonów golonkowych, ale już mocno przerzedzone zapasy. Wszak prawie że zamykam stawkę. Banan i smakowita buła z nadzieniem są jednak wystarczające. Niestety przez połowę trasy, do picia dostępna jest na bufetach tylko woda.. Pośpiech przed wyjazdem spowodował brak zabrania jakichś izotoników do rozrabiania w wodzie, żałowałem też braku białka w tabletkach, kiedy na trasie maratonu daję radę (i mam czas) jeść tylko słodkie. Coś czuję że po tym maratonie forma mocno osłabnie, a mięsień spadnie.. Ale człowiek uczy się na własnych błędach.

 

Za Płotami nadal spokojna trasa, ale zaczynają pojawiać się zawodnicy. Z tym, że jadący w drugą stronę. I tak ażdsc01017_szosa_na_skrzatusz bodaj do Drawska Pomorskiego. Ki diabeł? Chyba mieli na numerach startowych jakiś napis ?Ultra". Nie tylko mnie ten widok intrygował. Jak się później dowiedziałem, Łukasz Drażan w końcu nie wytrzymał i prawie że na siłę ściągał tych zawodników ze złej trasy, przecież to nie w tą stronę! I które ultra jest bardziej ultra?

 

marcin_nalazek_i_stasiej_na_pk100-200km Pęka pierwsza setka. Szybko przeszła. Następne już takie ?przezroczyste" nie będą. Wraz z 100km, wysokość po raz pierwszy wzrasta do 100m n.p.m. I długo już pozostanie w zakresie do 150m.. Płasko, panie! Ale na razie to nie przeszkadza, kilometry choć szybciej płyną. W Drawsku Pomorskim drugi punkt, 130km, pod sklepem. Są zawodnicy! Za długo nie zabawiam na punkcie, więc kilku w ten sposób łykam. Tylko woda i suchawa słodka bułka.. Ruszam, no i zaczyna się robić ciekawie. Są to tereny poligonu wojskowego, a szosa biegnie wśród lasów i urokliwych jezior, pełna zieleń. Popuszczam trochę wodze fantazji, atakuję górki, niektóre biorę z rozpędu, suma przewyższeń ładnie rośnie. Prawie wszystko na blacie, operacja zejścia na młynek i powrotu (średnia tarcza nie wchodzi wcale) za dużo zajmuje. Przekos łańcucha.. Ale trudno. W razie potrzeby trochę wstaję - i się jedzie. Połykam kilku zawodników. Po wyjechaniu z tego niezwykle ciekawego odcinka w Kaliszu Pomorskim czuję już jednak nogi.. I tak już pozostanie.

 

Potem dalsze nieznane mi rejony Polski, i za Mirosławcem widzę kolarza borykającego się na poboczu z rowerem. To Daniel Śmieja! Akurat kiedy o nim myślałem, bo po drodze właśnie mijałem drogowskazy do miejscowości jednoznacznie kojarzonych z Nocną Masakrą i Grassorem (maratonami MTBO autorstwa Daniela, słynących z najtrudniejszych, ?śmiejowych", punktów kontrolnych). Pechowy strasznie to start w jego wykonaniu, znów problem z ogumieniem. Ostatnia zapasowa dętka uszkodzona. Daniel jedzie na ramie MTB z oponami szosowymi, niestety nikt nie ma do podrzucenia dętek o rozmiarze 26 cali. Oznacza to dlań powrót do miasteczka z buta i szukanie tam pomocy. Ale twardy jest i nie narzeka :) Jakoś dostaję kopa i przyśpieszam, bo może i następni zawodnicy z mojej kategorii są blisko? Od następnego PK bardziej wnikliwie obserwuję na listach obecności godziny odmeldowań się zawodników, jednak okazywać się będzie, że wszyscy z którymi chciałem walczyć, są daleko. Ekipa MTBO trzyma się mocno, tylko ja odstaję!

 

dsc01018_pynie_statek_pia_tango200-300km Telefon od Klaudiusza z Bydzi. Jeszcze w pociągu ustawialiśmy się wstępnie na wsparcie na trasie. Podaję swoje namiary i przewidywane dotarcie pod Bydgoszcz, wskazując też możliwość śledzenia mnie na bieżąco na mapie zawodów online. Do Wałcza jadę już trochę obolały, trzeba unosić się nad siodełkiem, prostować czasem kark i często zmieniać ułożenie rąk na kierownicy. Czuję już tam zaczątki odcisków. Za Wałczem zjazd z DK10, by ładnie pofałdowanymi asfaltami wiejskimi, przy blasku popołudniowego słońca, dotrzeć do drogi wiodącej do Piły. Na moście przez Gwdę nie mogę się oprzeć, zatrzymuję się i patrzę w bok - i rzeczywiście tam jest! Zakrzykuję wreszcie gromkie ?płynie statek PIŁA TANGO!", zawsze chciałem to zrobić w Pile, choć nie będę w niej spał. Tylko pił. Wodę. To już prawie ćwierć trasy, na PK w centrum Piły melduję się przed godziną 18. Dostajemy pakiet zacnego jadła, jest nawet WC, kulturka! No i za Piłą zaczyna się długi prosty leśny rajd drogą nr 10. Jedynie fałdki na trasie trochę uprzyjemniają jazdę. To już tak jest. Im mniej się dzieje na trasie, tym bardziej człowiek myśli o tym co go boli, i kombinuje jak by tu usprawnić swój los. A za nocy śpi.. Ale o tem potem. Wyjazd z lasu, już słońce zachodzi, kolejne kilometry, bo odległość do następnego PK to aż 90km. Jeszcze w Wyrzysku promień optymizmu, przejazd przez miasto to bardzo lubiane urozmaicenie, potem zaczyna dawać o sobie znać zmęczenie. Na jakiejś górce doganiam jednak i urywam trójkę zawodników, co dodaje mocy i sprawia że przyspieszam. Postoje na przełożenie kartki w książeczce mapowej trzeba przyspieszać, bo widać ich na horyzoncie. Jeszcze Nakło nad Notecią przejechane niestety, zgodnie z mapą, nieciekawą obwodnicą, i zmęczenie już nie pozwala jechać. Czas na odpoczynek pod pretekstem konieczności montażu oświetlenia, połączony z poleżynami koło stacji paliw, na szczęście komary szybko wprawiają mnie w ruch. Jakaś czwórka zawodników mija mnie. Już ich nie gonię.

 

300-400km Dostrzegam po drugiej stronie Klaudiusza z Bydzi. Po chwili jedziemy już razem. Niedługo - zaraz kolega łapię gumę. Mimo że staram się nie tracićdsc01019_jarek_z_wasilkowa_i_klaudiusz_z_bydzi_na_pk_317km czasu, czekam, nie wypada odjeżdżać. Próbuje nam pomagać lokalny mieszkaniec, lecz zostaje odprawiony. Po 10 minutach ruszamy, ale przestrzegając regulaminu, ani razu nie siadam towarzyszowi na koło, jedziemy obok siebie, gaworząc (mimo że zrobiło już się ciemno, a tiry baraszkują). Zresztą zawsze może przejechać pojazd sędziowski i to sprawdzić. W ogóle nie ma tu sensu żadne oszukiwanie, to już lepiej zostać w domu i napisać sobie na kartce swój wynik :) jeśli komuś nie chce się męczyć. Dostaję ?zamówione" banany, ładując je pod kapotę, oraz tak brakujący mi izotonik. Dzięki, Klaudiusz! Piękna akcja. Poznaję tą ciężką prawdę, co oznacza symbol uśmieszku na mapie. Podejrzewałem jakiś punkt widokowy albo miejsce przyjazne rowerzystom. A okazuje się że jest to regularny punkt kontrolny, tyle że z możliwością noclegu. I, w tym przypadku, też ciepłego jadła. Mijamy punkt ale szczęśliwy traf chce, że właśnie wyjeżdża zeń kolarz i edukuje nas. Zawracamy te pół kilometra. Na punkcie wreszcie widzę kogoś znajomego, jest tam Krzysiek, który z kolei widział nań resztę ekipy MTBO. Zamawiam schaboszczaka, dobieram się do dostarczonego na ten punkt (317km) bagażu na przepak. Wszystko zajmuje dobrą godzinkę, trochę rozmów i ubierania się na noc. Do nogawków dokładam ocieplane zimowe spodnie rowerowe, a kapotę PTRową przykrywam kamizelką odblaskową. Potem kiedy już ruszamy, tempo Klaudiusza sprawia że robi mi się gorąco. A on sam marznie zapewne, na krótko ubrany, stara się jechać szybciej, lecz ja nie zawsze daję radę, z czasem coraz bardziej odstaję. Mimo to udaje się omówić szeroko rozumianą tematykę maratonowo - rowerowo - zdrowotną :)

 

W pewnym momencie droga zmienia się z 10 w S10. Oznacza to konieczność szukania objazdu. Po krótkiej konsternacji znajdujemy równolegle biegnący asfalt. No i niestety. Następna strona mapy pokazuje tereny zupełnie nieznane mieszkającemu w Bydgoszczy Klaudiuszowi. Okazuje się, że brak aż trzech następnych stron! I tu przydaje się robiona na szybko przed wyjazdem rozpiska trasy, wraz z wydrukiem newralgicznych miejsc z map google. Dojeżdżamy jeszcze we dwóch (powiedzmy że we dwóch, bo coraz bardziej zostaję) do rozjazdu na Solec Kujawski, gdzie pamiątkowym zdjęciem żegnamy się.

 

dsc01020_oe_przydroneJest już blisko północy. Czeka dalsza jazda dziesiątką, długo bez żadnych urozmaiceń. Pozostawszy sam, okazuje się że nie jest ze mną dobrze. Tak jak za dnia starałem się trzymać prędkość 30km/h, tak teraz jest to już tylko marzeniem. Z czasem muszę pogodzić się, że średnia 25 to jest dobra prędkość. I jeszcze ten brak mapy, nie ma nawet czego obserwować. Słabnę.. Jechałem 25? Teraz ledwo wyciągam 20, czasem 18 na płaskim. Przynajmniej wysokościomierz mówi, że jest płasko. Mało widać drogę, bo asekuracyjnie oszczędzam na następną noc baterie w oświetleniu. Niestety, ta nieprzespana noc przed wyjazdem z domu robi swoje.. Startowałem w wielu maratonach 24-godzinnych, ale pierwszy raz, akurat teraz, mam problemy z sennością w nocy, pech :(

 

W końcu nie mogę już jechać, jest jakaś przecinka, bosko, lepiej znaleźć nie mogłem, akurat biegnie ona od razu w wąwozie o wysokości pół metra, gdzie skarpa jest porośnięta wygodnym mchem.. Spałbym.. Ale ograniczam się do konsumpcji ostatnich bananów, rozwalony na miękkim. Niby środek nicości w ciemnej nocy, ale prześmigująca trójka oświetlonych zawodników przypomina mi, że jestem na zawodach. Nim się zwlekę z barłogu, jeszcze jakiś solista przejeżdża. W końcu wyciągam szosę z pobocza, włączam się do ruchu, patrzę w lewo, a tu.. Kolejna czwórka właśnie na mnie wpada. Nim się wepnę w pedały szosowe, są już daleko, ale przynajmniej obserwuję ich migające światełka. I choćby nie wiem co, nie jestem w stanie ich dogonić, choć przecież bynajmniej nie są to zawodnicy z czołówki. Coś się pojawia, błyszczy z daleka jakiś znak, o nie, tylko nie ten! Masz babo placek. Droga ekspresowa. Więc znowu trzeba przedzierać się gdzieś ?po krzakach". I jeszcze bez zjazdu. Cofam się, rozważam forsowanie siatek ogradzających drogę, na szczęście dostrzegam jakoś mieniące się niedaleko skrzyżowanie. Tak, to zjazd, ulga.. I w ten sposób jestem w Toruniu, którego niejeden zawodnik z kategorii peletonowej nawet nie zauważył :) Toruń to wprawdzie tylko szczątkowy, południowa obwodnica miasta, ale zaliczony do kolekcji nawiedzonych na trasie miast.

 

Tylko dzięki swojej rozpisce trafiam za drugą próbą na następny punkt kontrolny, ulokowany w zespole różnego rodzaju restauracji i zajazdów, przeddsc01028_duga_droga_dziewitkskrzyżowaniem z drogą S10. Tam trochę mało przytomny, ale zajadam, i spoglądam wzrokiem na moc zawodników którzy zasiadają / śpią na ławach. Słyszę o zamiarze wycofania się jednego z nich, bo już nie jest w stanie jechać. Przynajmniej małe pocieszenie dla mnie, że inni też się męczą. Ale czołówka (i środek) jedzie jak gdyby nigdy nic! Co widać po czasach na liście obecności. Wyruszam przy pomrukach jakby przedburzowych, zostawiając wszystkich. W takim stanie, i tak mnie szybko dojdą w tą ciemną noc. Zaczyna się najgorszy etap trasy. W nogach 400km, a tu jazda drogą krajową nr 1, m.in. z tirami, a jakby tego było mało, to cała droga rozkopana. Z oznaczeń wynika, że właśnie przeżywa transformację w autostradę. I wypatrywanie kamyczków, silny stres po każdym najechaniu na dziurę lub szczelinę w drodze szosową oponą.. I jeszcze to zmęczenie. Zsuwam się do rowu by trochę poleżeć. I oczywiście zaraz ktoś to wykorzystuje, najpierw solista, potem jakaś większa brygada. Znów x miejsc do dołu. Wwlekam się na rower, coś tam próbuję jechać, ale te niebotyczne prędkości rzędu 18km/h są dobijające. Nie ma takiej jazdy. Dojeżdżam do jakiejś stacji paliw, kupuję dwie puszki energetyka. Wypijam jedną, ale i tak muszę usiąść. Pamiętam z relacji wszelakich, że ponoć nawet 15 min snu potrafi czynić cuda. Zasiadam z tyłu stacji, opieram sie o mur, rękę przeplatam miedzy szprychami i (chyba) zasypiam. Budzi mnie ból przekrzywionej szyi, dobra, starczy, może pomoże, wytaczam się z powrotem na trasę..

 

400-500km Niestety wcale nie jest lepiej. Bujam się trochę na drodze, dobrze że są te budowy, bo trochę skupia to chociaż uwagę. Odliczam kilometry do Włocławka, gdzie obiecuję sobie że choćby nie wiem co, prześpię się, choćby na ławce, bo rower tam będzie bezpieczny (najgorzej to ocknąć ze snu się bez roweru). Miasto rozpoczyna się długim wjazdem, z jednej strony marsjańsko oświetlona dzielnica przemysłowa, z drugiej las. Już tak blisko PK, kiedy nagle... Jak nie lunie!! Urwanie chmury, zaraz wszystko mokre, nim na dobre pomyślałem o postoju i założeniu czegoś przeciwdeszczowego. Licznik zamókł (na szczęście przejściowo), ale dotaczam się po tych budowach do PK. W tych ciemnościach i zmęczeniu punkt wygląda jak jakiś kemping, ponoć to była stacja benzynowa. I miła niespodzianka. Suto zastawiony bufet! Pierwszy raz smakowite i nie suche ciasta, batony, gorące kubki! Nawet izotonik / carbo! Konsumuję, jednocześnie prowadząc trudną rozmowę z dzwoniącym kolegą wracającym z imprezy, jest 4:15 ;) Widzę obraz klęski i śmierci. Cztery leżanki zajęte przez zawodników nie wyglądających na żywych.. Przełykam jadło, wszystko w mocno spowolnionym tempie, i jednak decyduję się jechać. Strach zasypiać! Dobrze że przybywa jedna znajoma twarz, Jarek z Wasilkowa. Jakoś koi to sytuację... Choć na rozmowę nie mam już siły.

 

dsc01025_parking_na_noclegowym_pk_700kmWłocławek przejeżdżam zgodnie z mapą peryferiami, z elementami bruku, mimo że inni zawodnicy otwarcie cisną przez centrum. Teraz czeka długa trasa wzdłuż Wisły. W ?normalnych" warunkach - zapewne piękna widokowo. Jednak coraz ciężej mi się jedzie - do zmęczenia dochodzi ból w newralgicznym miejscu. Boję się o nabawienie się krwawiących obtarć, więc za miastem hyc w las i wymiana warstwy smaru. Pomoże, jednak podczas zabiegów wyprzedza mnie 10-osobowy peleton.. I to z kobietą na końcu. No ale nic nie zdziałam. Ubieram się, ale zaczyna kropić. Pewnie znowu tylko burza, szybko przejdzie. Jest po 5, zaczyna się przebijać nowy dzień. Ruszam, ale.. Pada coraz mocniej. Już nawet nie pamiętam jaka była siła deszczu kiedy zobaczyłem widok któremu nie mogłem się oprzeć. Przydrożna jadłodajnia, ławki z parasolami, pusta o tej porze. Działam już intuicyjnie, wpycham rower między ławkę a stół, chowam chyba nawet liczniki do sakwy, i momentalnie zasypiam z rękami i głową na siodełku.

 

Udaje się przespać chyba z pół godziny. Kto wie, ilu mnie wtedy wyprzedziło. Budzę się zmarznięty, mokre ciuchy i brak ruchu to nie jest dobre połączenie. Chcąc nie chcąc, muszę ruszać, i to pędem, by się rozgrzać. Pada nadal, ale pech chce, że to właśnie kiedy ruszam, deszcz przechodzi w ulewę. Przez godzinę leje tak, że jechać ciężko, potem nadal nie ustaje i jedzie się po wodzie. Przynajmniej asfalt niezłej jakości, nie skrywa dziur. Pamiętałem jak przez mgłę z analizy trasy, że trasa odbija w jakiejś Soczewce w las. Nie wiem czy już to przejechałem czy nie, strach w ulewie wyciągać telefon by sprawdzić na google. W końcu jest, ale wcześniej jeszcze widzę majaczące kształty. Czy to omamy? Nie, to trójka zawodników. Powoli ale systematycznie się przybliżam, warto mieć jakiś cel. Dochodzę i urywam na skręcie w las, no dobrze, ale teraz trzeba to utrzymać, czyt. cisnąć.

 

Łąck źle mi się będzie kojarzyć. Drogami rowerowymi obudowany! A w samym mieście dodatkowo zakazami! Droga rowerowa mocno pofałdowana przez korzenie, niebezpiecznie na rowerze szosowym jechać, no ale trzeba. Za miastem wybieram jednak szosę, ddr zmienia się raczej w szlak MTB. Pada nadal, nie ustaje, wjeżdżam mokry do Gąbina, gdzie jest następny PK (486km). Ogrzewana stacja Orlenu przyciąga kolarzy i nie chce wypuścić, ja spijam herbatę, choć nie przepadam za wrzątkiem, zjadam przydziałowe wafle i doskonałą kanapeczkę, rytualne dolewki do bidonów - i zerkam jeszcze na prognozę pogody. Ponoć ma przestać padać do 11. Trochę mi to wszystko zajmuje, zawsze po wyjeździe z każdego PK dziwię się, że aż tyle, ale tym razem innym jeszcze więcej, ruszam, nie czekając na rozpogodzenia, pozostawiając wszystkich na stacji. Od teraz coraz się oglądam, czy aby nie jedzie peleton mnie wchłonąć.

 

500-600km Jest 9 rano, ciągle pada, choć już nie leje. Półmetek dystansu mija, co wcale nie oznacza, że już z górki - jeszcze wszak 500km do przejechania... Co jakiś czas spostrzegam nagle, że jadę właśnie środkiem drogi. Senność (tym razem poranna) nadal robi swoje i znosi na bok. I tak jest nieźle, z opowieści na mecie dowiem się, że częste były sytuacje łapania pobocza (ja tego z całych sił unikałem, szkoda złapać gumę delikatnym kołem szosowym) czy budzenia się podczas jechania na czołówkę przeciwległym pasem, szczególnie nocą, wśród tirów... Płaska jazda, a jednak nie doganiają mnie. Prędkość zaczyna rosnąć do 28, chyba ten mega kryzys powoli mija. Później, około południa przejdzie też cudownie senność. Ale póki co we wciąż padającym ponuro szarym deszczu dojeżdżam do Sochaczewa, z którego kieruję się na Żyrardów. Gdzieś widzę kierunkowskaz: Ostrów Mazowiecka: 140km. Tak blisko domu jeszcze na trasie nie byłem, jedyne ćwierć tysiąca km. A może by tak czmychnąć? Ale nie... Strój finishera zdobyć trzeba!

 

Wysokościomierz okresowo zamókł, wprawdzie działa, ale nie pokazuje już prawidłowo wysokości. Nawet na mini fałdkach prawie nie zmienia się jego wskazanie. Ale nawet na oko widać, że jest płasko jak stół. Są to rejony kojarzące się z edycjami Mazovii sprzed kilku lat. Teraz rozumiem, dlaczego nawet Cezary wycofał się z tych terenów, dobra decyzja! Pod Żyrardowem jakieś roboty, tutaj wszędzie powstają obwodnice miast. Skrzyżowanie z nieistniejącą jeszcze na mapie autostradą z Warszawy. Punkt kontrolny w Żyrardowie, na 558km, na stacji paliw czy myjni, oferuje ciepły makaron. Gdy już się stołuję na poręczy, dogania mnie peleton. PK tak położony, że nie widać go od razu. Nagłe hamowanie i wypadek na koleinie.. Krew się polała z kolana, ale grupa jest spora, pomogą koledze. Ja dojadam drugą porcję i w drogę. Dłonie tak już wymoczone, że po zdjęciu rękawiczek widać że są białawe. Dodatkowo utrudnia to trzymanie kierownicy, a ciągle pada.

 

W Mszczonowie trochę nie pasuje mi układ dróg do mapy. Znów trzeba omijać obwodnice. W końcu udaje się wyjechać na oczekiwane skrzyżowanie, aledsc01029_daniel_caa_trasa_na_krtko_pk_za_rzeszowem_860km muszę odpocząć. Ciężko już przejechać więcej niż 15-20 km bez postoju. Wyciągam coś do przekąszenia, rozciągam plecy, studzę cztery litery i.. Już będę wiedział że nie można się tak obijać. Dzwoni Bresio i każe jechać, zaniepokojony tym niedzielnym południowym postojem na skrzyżowaniu. Przychodzi jeszcze inszy sms zaniepokojenia. Dowiaduję się przy okazji, że ponoć niewiele przede mną jest Łukasz Drażan, jakim cudem? Czyżby gdzieś spał po drodze? Ruszam w pościg! Dopiero później skojarzę, że Łukasz włącza tylko czasem aplikację w telefonie służącą do wysyłania swojej aktualnej pozycji. Musiał dawno tego nie robić, bo w rzeczywistości ciągle miał ze 3 godziny przewagi ;) Ale jest jakaś motywacja, cisnę trochę. Szosa zaczyna się delikatnie fałdować. Ciągle mnie znosi, oczy się zamykają. Jeszcze jeden postój na poboczu, może przejdzie. Staram się to zrobić szybko, by nikt tego nie zauważył na mapie online i nie zganił ;) Gdzieś w międzyczasie przestaje padać. Trwało to bite 6 godzin... Prognoza pogody daje nadzieję, że to już koniec deszczu w najbliższym czasie. Teraz czas schnąć. Lepszej metody brak, jak schnięcie podczas jazdy. Pojawia się następne miasto, Grójec, coś ludzie tylko pochowani, nikt nie łazi za bardzo, brakuje mi już trochę cywilizacji, najbardziej to ja nie lubię wyjeżdżać z miast, stanowczo za szybko się kończą. Trzeba tutaj przyznać, że trasę wytyczono idealnie. Jeśli miasto, to takimi ulicami by jednocześnie omijać obwodnice, ale też nie ma nadmiaru sygnalizacji świetlnych. Jazda jest dzięki temu płynna, a średnia w miastach wcale nie spada.

 

600-700km Za Grójcem jakaś boczna szosa, wśród sadów (częstuję się), dawno takiej nie było, aż dziwnie, dobrze że mam kompas potwierdzający kierunek. Robi się coraz cieplej, ale ja pozostaję w zimowych spodniach i długiej bluzie, po takim wysiłku nie ma co ryzykować, a i organizm już tak dobrze nie gospodaruje własnym ciepłem. Jazda znów jest w miarę szybka, przyjemnie odpocząć też od ruchu drogowego. Teraz dowiaduję się z kolei, że to Marcina Nalazka mam bliżej, stoi i odpoczywa 10km przede mną. No tak, ale to też przypadek rzadko włączanego telefonu z aplikacją do trackingu, tak naprawdę jest daleeeeko... Ładny zjazd do Białobrzegów, można się przewietrzyć, i potem zaczyna się myszkowanie drogami serwisowymi obok drogi ekspresowej do Radomia :) Wesoło się jedzie, słońce już się przebija, czuję się swojsko, bo widoki niczym przy drodze Katrynka - Jurowce. Postoje co 15-20 km nadal jednak obowiązują. Inaczej się nie da. Podjadam batona i dalej w drogę. Wieki całe nie widziano już żadnego zawodnika. Ale to też progress. Już nie objeżdżają mnie kolejni zza pleców, jak wóz z gnojem. I tak baraszkując dojeżdżam do hotelu Wsola, gdzie w wykwintnych wnętrzach czekając na zupkę słucham o studenckich problemach jednej z organizatorek. Telefoniczna relacja od GP o dzisiejszych wynikach i perypetiach z zagubioną trasą na Kresowym w Suwałkach, fajna tam zabawa :) Zjadłszy - ruszam, ledwo uchodząc z życiem od lekarza zawodów, który koniecznie chce mnie płukać płynami fizjologicznymi z racji wściekle czerwonych oczu, i mechanika który bardzo chce usprawniać moją przednią przerzutkę ;)

 

Dobrze się składa, że punkt noclegowy to ten następny. Jeszcze trzeba wykorzystać dzień. Temperatura rośnie, ale mi dobrze w zimowych elementach garderoby. Idealny komfort termiczny po 650km jazdy. Radom zawsze miał na tych zawodach sławę miasta, gdzie trzeba się zgubić. I mi raz udaje się skręcić w złą ulicę, naprawiam błąd, w czego słuszności utwierdza mnie Bresio. Radom wydawał się też miastem które otworzy przewyższenia. Jednak tak się nie dzieje. Wysokość dochodzi wprawdzie do 200m n.p.m., ale szaleństw brak. Teraz ciężki odcinek, albowiem ta strona mapy jest w skali bardzo niskiej. Nici z obserwacji zakrętów, trzeba duć przed siebie na określony dystans do następnego PK, który znajduje się za Iłżą. Tuż przed nim kilka podjazdów, zaczyna się. Znajduję zajazd Viking, to 700km trasy. Słynna noclegownia, od tak dawna już o niej marzyłem, a teraz okazuje się że brak chęci snu. Jak żyć? Rozsądek jednak każe mi się przespać, mimo że obsługa punktu namawia raczej do jazdy a nie bycia miętkim. Jednak wiem swoje, jeszcze nie mogę przewidzieć jak organizm zareagowałby na drugą z rzędu noc na rowerze bez snu. No i to nocne pląsanie wśród tirów, Bieszczady też na pewno przepytałyby mnie z ilości wykonanego snu. Na punkcie jestem niewiele po wyjeździe Marcina, ale co zrobisz. On walczy o urwanie czasu 2 dób na trasie, to już jego drugi start, wie co i jak. Jest też Łukasz, odświeżony długim postojem, już od dłuższego czasu zadumany mocno, czy jechać czy się jednak przespać. Jednak jedzie! Wyrusza też wkrótce peleton Krzyśka Siemieniuka, po 2 godzinach snu. A ja zjadam kotleta, przygotowuję przepak i gaworzę telefonicznie, nim położę się spać. Dwuosobowy pokój z łazienką, dobre warunki by się rozleniwić. Jednak wstaję, wraz z drugim zawodnikiem, o godzinie 22, po założonych 2:15 h snu, choć budzik musi dzwonić dobre 10 minut bym w końcu zwalczył podawane przez mózg tysiące kosmicznych nieraz interpretacji nt. tego, dlaczego coś dzwoni i dlaczego muszę jednak nadal spać i się niczym nie przejmować.

 

700-800km Kiedy się budzę, trwa już druga noc na trasie, sam nie wiem co mi tyle zajęło w tym półsennym trybie rozruchu, ale ruszam dopiero o 23. Trzeba zrehabilitować się za koszmarnie beznadziejną pierwszą noc! Z takim nastawieniem wyruszam w ciemną DK9, wśród tirów. Plotki głoszą, że od Ostrowca Świętokrzyskiego pojawi się nawet pobocze. Znów na odblaskowo, tyle mogę zrobić, mam jednak świadomość, że zawsze któryś kierowca może przysnąć i zjechać na pobocze... Jednak nie ma co być katastrofistą, trzeba jechać swoje a musi być dobrze. Trasa robi się pofałdowana, może to już ten oczekiwany (na razie oczekiwany ze strachem i szacunkiem) początek górek? Ale od Ostrowca znów się wypłaszcza. W mieście ani żywej duszy, tylko samochody wciąż ciągną, jazda wciąż dziewiątką. Specjalnie dużego ruchu może nie ma, raczej stadami jeżdżą, trzeba mieć się na baczności. Pojawia się asfaltowe pobocze, ale boję się nań zjeżdżać. Zwykle nie jest odkurzane z mini kamyczków, na które ciągle uważam. Czasem tylko łapię się na tym, że po prostu jadę, miast wnikliwie obserwować drogę przed sobą. Oj, nie chce się złapać gumy.. Pełna koncentracja. Kiedy słyszę że coś za mną nadjeżdża, albo widzę że jedzie z naprzeciwka, profilaktycznie zjeżdżam za linię odkreślającą pobocze. Czasem tylko te pasy zlewają się powodując małe odpłynięcie, ale nic to w porównaniu z tym co się działo pierwszej nocy. Jest dobrze!

 

Ale zaczyna padać.. Nie wiadomo czego się spodziewać, więc zjeżdżam na przystanek założyć kurtawkę przeciwdeszczową, i przy okazji usiąść na chwilkę, rozprostować kości. No i jak na złość ktoś mnie wtedy mija. Więc jednak wcale nie jechałem tak dobrze jak mi się zdawało? A może inni dają radę jechać bez tych postojów co kilkanaście km? Ja - nie... Trzeba wypić drugiego energy drinka, może coś da. I będzie lżej na plecach. Które bolą coraz szybciej po każdym postoju. Mam też w tylnej kieszonce zapasową oponę, przełożenie jej na drugą stronę uczyni cuda. Ruszam, a każdy zjazd stresuje trochę, bo oznacza że jednak jeszcze nie zaczyna się pod górkę, że trzeba będzie odrabiać straty wysokości. Do prędkości rzędu 45 km/h w nocy na szosowym kole jakoś się przyzwyczajam ;) Jakaś łuna hen daleko.. Czy to już wstaje dzień? Nagle znak: ?Tarnobrzeg". Totalna niespodzianka, tego miasta nie miało być na trasie. Okazuje się że to tylko leśna końcówka miasta, a te łuny pochodziły od jakiegoś zespołu przemysłowego. Zerkam sobie na licznik. Już 750km. Ale ciągle jeszcze 250 do przejechania! To nadal sporo, nie ma to tamto.. Ciągle sobie kropi, a droga zaczyna być coraz lepszej jakości. Zatopione w asfalcie odblaski dają widoczność hen po horyzont, czy droga skręca, czy faluje. Takim oto swoistym pasem lotniskowym docieram do punktu kontrolnego w Nowej Dębie, na 800km. Ławki pod parasolami przy zajeździe przydrożnym. Delikatna porcja gulaszu, ale przede wszystkim podpisując się na liście, widzę nań.. Daniela Śmieję. Ot skubany ;) umiejętnie załatał rower i niechybnie objechał mnie cichaczem kiedy spałem w Vikingu. Był tu przede mną 20 minut. Dokładając kolejny kamień do mojego grobu. Zrezygnowany nieco, zajadam, ale.. Widzę znajomą twarz. Przy stole zasiada kolega z Mazovii 24h, z którym zrobiłem kilka porannych pętli kiedy już bronił tylko swojego 2 miejsca w M2 (a ja - trzeciego). Okazuje się że był z ekipą na wczorajszej Mazovii w Skarżysku, zajmując bodaj szóste miejsce w giga, mimo problemów, a jego kolega w debiucie wygrał w Open! Gadamy jeszcze trochę o Golonce, ale ja czuję już sportową złość. Bo jak to, wszyscy to i tamto, a ja snuję się gdzieś na tyłach, dość tego! Szybko wydostaję się z punktu i jak nie przycisnę! Pozostało 200km, to już i ten czas, kiedy nie ma nic do stracenia, trzeba napurwiać i brać się wreszcie do roboty! Koniec walki z samym sobą, czas na walkę z rywalami!!!

 

800-900km Pomaga mi w tym to, że znów zaczynają się podjazdy. I, jak na zawołanie, na którymś z bardziej stromych pagórków pojawia się migające światełko.dsc01032_meta Dochodzę szybko, potem kilka pagórków dalej znów, sytuacja się powtarza. Zaczynam czuć moc! Pojawiają się dopiero teraz jakieś sportowe wyrzuty sumienia, że widząc Daniela na liście powinienem zjeść raz dwa i rzucać się w pogoń, a nie spędzać 20 minut na punkcie. Nocne górki wchodzą ładnie, już nawet nie patrzę na mapę (która i tak w tych rejonach jest w słabej skali) i wiję się w te pędy szosą. Pojawiają się pierwsze oznaki nadchodzącego dnia, zaczyna być coś widać po bokach. W Kolbuszowej już tylko szybki postój na ekspresowe rozprostowanie i zejście z siodełka, i dalej w drogę. By się nie wypalić za wcześnie, co jakiś czas zwalniam do 23km/h, po czym znów w pedał. Stopniowo się rozjaśnia, a ja nadal przeskakuję na lewą lub prawą stronę pasów rozdzielających jezdnię od pobocza. Mżawiący wciąż deszcz i bryzgające spod kół tirów brudnawe krople coraz bardziej zmniejszają widoczność przez okulary, ale da się jechać. Wszak czym jest taki dyskomfort wobec takich samych 5 godzin jazdy w deszczu w terenie. Po których zresztą błoto pozostaje jeszcze na drogach na dużo dłużej, i mieli napęd, niszcząc rower. Przed Rzeszowem przestaje padać, ale nie mam czasu sprawdzić w prognozach, na jak długo. Okaże się, że to już koniec opadów do końca trasy, w sumie więc było tego 11 godzin.

 

Rzeszów nawiedzam o 6 rano, i spotykam się już z ruchem ulicznym. Trochę jestem na to nieprzygotowany, no ale wszak jest poniedziałek, ludzie jadą do pracy. Maratony zawsze odbywają się w weekendy, więc takie warunki to jest jakieś novum. Nie do końca mam czas i siłę przestrzegać 100% przepisów drogowych, ale jakoś udaje się przebić bez szwanku. Raz hamuję chwytając się samochodu, kilka razy latam miedzy pasami. Za to udaje się utrzymać przebieg drogi nr 9 bezbłędnie. Tuż za Rzeszowem, punkt kontrolny na 860 km. Tuż za nim rozpościera się na horyzoncie zupełnie nowy widok. Góry!!! Najpierw jednak pitstop i podbicie książeczki startowej. Wjeżdżam pod restaurację, a tam.. Nie kto inny jak Łukasz Drażan. O kolanach mocno udręczonych przez zimną noc (której ja nie czułem dzięki zacnemu strojowi) i po dłuższym grzaniu się pod pierzyną. Nie zdążę jeszcze się nacieszyć spotkaniem, pierwsza znajoma twarz od tak dawna, kiedy na liście widzę że.. Właśnie przybył tu Daniel Śmieja! I zaiste, zaraz wychodzi z budynku. Ładnie więc podgoniłem. I teraz już wiem. Różne losy i perypetie nas tu przywiodły, ale liczy się to, że teraz jesteśmy tutaj o tym samym czasie i mamy równe szanse. Prawdziwa walka rozegra się więc w Bieszczadach!

 

dsc01030_krzysztof_siemieniuk_i_jeden_z_cyborgw_z_peletonu_zwycizcw_openDowiaduję się też, że jedzie niedaleko przed nami najlepsza z niewiast, w obstawie męskiej. Zanim pochowam niepotrzebne już kapoty odblaskową i przeciwdeszczową, i pogadam o maratonach z obsługującym punkt, puszczam kolegów przodem. Plan jest urwać ich w ciężkiej walce, nie będzie etapu przyjaźni i wspólnej jazdy ;) Okazuje się że już po 5 km widzę obu zawodników. Jeszcze przyczajenie się w bezpiecznym oddaleniu pod pretekstem informacji do obserwującego poranne zmagania GP, i puszczam się już w bezpretensjonalny atak. Pierwszy cel - Daniel. Nie będzie jednak epickiego urwania na stromym podjeździe, bo akurat tuż przed momentem dojścia obywatela - ten zatrzymuje się zdjąć kurtkę :P Zaraz dojeżdżam Łukasza, mówię mu że mamy jeszcze jedną zawodniczkę przed sobą - i cóż mi pozostaje, jak nie jechać dalej swoje. Tym bardziej że regulamin nie pozwala solistom współpracować, ale mi to akurat bardzo pasuje, nie ma siadań na koło. Wszędzie widać góry, ale na razie w oddali. Droga wije się na wysokości około 250m n.p.m., czasem delikatne hopki. W Lutczy doganiam i mijam z na oko dwukrotną prędkością parę z Danutą Blank (brawo dla najlepszej z kobiet!). W Starej Wsi Brzozowskiej PK w remizie. To już 900km. Na punkcie niebywale miłe przyjęcie ze strony góralek. Są ciasta, od których nie mogę się oderwać, są i inne smakołyki. Panie proponują mi żurek. Już ja wiem co to znaczy ;) Pamiętny Sokołowy żurek to tajna broń antyjezdna, mimo smaka udaje mi się od niego wywinąć, zasłaniając się tym, że jedzie pierwsza z kobiet, uciekam z tej jaskini dóbr wszelakich :D

 

900-1000km No i dopiero teraz zaczynają się prawdziwe góry - pierwszą sztywną serpentyną w Brzozowie. Wrzucam nawet na młynek. To będzie ostatnia setka, jużdsc01031_stasiej_na_mecie bez kompromisów, Pure MTR! (mountain road). Cisnę na góreczkach, jeszcze raczej wiejskie niż dziko-górskie klimaty, ale jest gdzie się zmęczyć. Już nie ma nic do stracenia, góry to moja szansa! Wszystkie bóle przestają istnieć. W Sanoku z niebywałą lekkością prześmiguję obok jakiegoś zawodnika. Potem się trochę gubię w mieście, więc muszę to zrobić ponownie, szkoda kilku cennych minut. Za Zagórzem coraz więcej serpentyn, niestety nie chodzący sprawnie system zmiany biegów mi nie pomaga, więc najczęściej jadę na blacie 50T, z niezbyt estetycznie przekoszonym łańcuchem, ale by go nie urwać nie używam dwóch największych zębatek z tyłu. Bardziej strome podjazdy zrzucam z przodu, potem trzeba jednak trochę ekwilibrystyki by z powrotem naciągnąć łańcuch na blat, na szczęście ręcznie nie trzeba go przekładać. Za Leskiem dostaję informacje od Wiceprezesa PTR Dojlidy Białystok, że Daniel Śmieja trzyma się mocno, może szykować jakąś bombę na koniec. Ale ja przejmuję się też tymi, co z przodu, niewidocznymi, ale zapewne gdzieś tam się chowającymi za zakrętem. Trzeba rwać, doganiać, wyprzedać! Odrabiać katastrofalną pierwszą noc!

 

rower_stasieja_na_mecieI w ten sposób dojeżdżam na ostatni przed metą punkt kontrolny na trasie - w Ustrzykach Dolnych. Już czuję w nogach, że może trochę przesadziłem. Czy wystarczy sił do końca? Dostaję carbo, a nawet instrukcje kiedy je wypić by zadziałało najlepiej. Nie wiem czy jeszcze lepiej nie działa zapuszczenie żurawia w listę obecności. Okazuje się że o ile od niepamiętnych już czasów, zawsze wszyscy byli kilka godzin przede mną, to teraz jakoś te odstępy się mocno pozmniejszały ;) W tym Krzysztof Siemieniuk, wraz ze swoim peletonem, z sypialni za Iłżą wyjeżdżający 4 godziny przede mną, teraz ma już tylko godzinę przewagi, tak stopniała ona dzięki memu przebudzeniu do napurwu! Już nie mogę wytrzymać w blokach startowych, siłą tylko udaje się jeszcze obsłudze punktu wlać we mnie dwa kubki herbaty, i wystrzeliwuję na trasę. To dopiero będzie najbardziej górski odcinek.

 

Podjazdy, coś wspaniałego, pierwszy raz mam okazję na szosówce powspinać się pod góry. Stromizny, trzeba przyznać,zdjcie_finisherw nie są może Golonkowe, na najbardziej stromych raczej udaje się trzymać 10km/h, choć na mecie usłyszę mocne utyskiwania na te górki, byli i tacy którzy część wprowadzali ;) Zapowiadany już od kilku bufetów długi, 11-kilometrowej długości podjazd, zdecydowanie zbyt szybko się kończy. Gdzieś w jego połowie, mijam stojących niemal w miejscu trzech kolarzy, sam dokręcając do 20km/h. Po drodze udaje się opanować metodę używania też środkowej tarczy z przodu, trochę to pomaga. Szkoda że kończy sie podjazd.. Chciałoby się następnych łapać, w tym nie ukrywam że ekipę Krzyśka. Wiem jednak, że oni wystartowali jakieś 20-30 minut przede mną, więc walczę też czasem netto. Zjazd do Lutowisk, i teraz już więcej płasko niż pod górę, niestety. Gdzieś przez głowę przechodzi dsc01036_medalmyśl, że kolana oszczędzane przez tyle czasu, teraz na tej ostatniej setce posadzę i tyle będzie mojego sezonu. Jednak nie ma już co zamartwiać się na zapas, skoro jest dobrze. Końcówka trasy mija już na mniejszej nadziei na dogonienie następnych, no ale wiadomo, nie ma tak wielu zawodników na trasie, a szczególnie po 1000km odstępy miedzy nimi już są bardzo szerokie. Z analizy międzyczasów po maratonie, okaże się jednak, że trud opłacił się z nawiązką, albowiem prawdopodobnie byłem najszybszy ze wszystkich na bieszczadzkiej setce!!

 

1008km Meta w Ustrzykach jest jakby trochę dalej niż wynika to z obliczeń, za drugim razem trafiam we właściwy zajazd i jest finisz. Udało się zmieścić w równych 52 godzinach. Jeszcze szybkie przeliczenie czasów i jestem przed czterozmianowym pociągiem Krzyśka :) Mijani w górach zawodnicy przyjeżdżają po zaskakująco długich czasach. Ja przełączam się w tryb półświadomy i ostro spowolniony, ziąb łapie. Zajmuję ostatecznie 11/25 miejsce w Solo. Czas zwycięzcy to 43:29, mój 52:00 więc osiągam rating 83.6%. Warto dodać, że całe podium Solo wywodzi się z maratonów MTBO, komplet M2, gdzie w kategorii Open wygrywa, z rekordowym i absolutnie niebywałym czasem 35 godzin 19 minut, sześcioosobowy peleton wyjadaczy szosowych o siwych głowach. Szczęście z ukończenia dominuje, z dobrym czasem jak na debiut i dopiero półroczny staż jazdy na szosie, co ważne z organizmem uratowanym od totalnej destrukcji (wręcz czuję się dobrze) ale od razu rozpatruję co należy poprawić za dwa lata. Albowiem w 2014r następna edycja tego kultowego ultramaratonu!

MAPA Bałtyk-Bieszczady Tour 1008km

 

Stasiej! Jeszcze raz, oficjalnie. Wielkie gratulacje i ogromny szacunek od całego PTR Dojlidy Białystok za to czego dokonałeś i zapewne jeszcze dokonasz. Nikt z nas, pomimo wielu innych doświadczeń, nie podjąłby się nawet spróbowania takiego dystansu!

Komentarze  

 
#2 Piotr 2012-09-03 12:39
Gratulacje za wytrwałość i niezły wynik,poza tym świetna relacja.
 
 
#1 Krolisek 2012-08-31 22:40
Dłuuuga relacja, ale przeczytałam jednym tchem! Jak ja Ci zazdroszczę, Stasieju, takiej mocy! Wielkie gratulacje i Szacunek za walkę z samym sobą.