Do miejscowości Długie (tak jak i długi jest ten opis), gdzie znajdowała się baza Masakry dotarłem już w piątek. Burza i Darek zrezygnowali z już ustalonego wspólnego startu, z czego Darek w ostatniej chwili, jednak mi wcale nie chciało się odpuszczać ;) Dojazd mroźnymi pociągami miał swoje zalety; w pierwszym – do Warszawy – miła niespodzianka, przejazd okazał się darmowy jako rekompensata podróży na końcu wagonu w mrozie. W drugim składzie zapadający w pamięć widok śniegu padającego do środka pociągu, tuż obok mojego siedziska na podłodze. Do bazy w Długiem z dworca w Dobiegniewie jest 10km, ale okazuje się że w tym rejonie kraju (zresztą odwiedzanym przeze mnie pierwszy raz w życiu) jest sporo mniej śniegu niż „u nas”, da się jechać, główna droga na Gorzów jest czarna. Po drodze tankuję do baku dwa Żubry, bo organizatorzy straszą, że w zimie wszystkie sklepy w miejscowości turystycznej Długie są pozamykane na cztery spusty ;) Start w sobotę o 16:30, także przygotowania na luzie, sporo czasu na pogawędki, a wspólnota orientalistów jest zawsze bardzo towarzyska. Około północy z piątku na sobotę czas zapadać w sen, po dłuższym posiedzeniu z (nowopoznanym) Kitą i Wikim, oraz piwem. Okazuje się że jako jedyny rowerzysta zajmuję miejsce w głównym lokalu dwupokojowego ośrodka Cadet (położonego nad samym jeziorem). Za to mam ciepłe miejsce przy kominku :) Wkrótce okaże się, że liczba zawodników w tym roku jeszcze bardziej niż się teraz wydaje przekroczy pojemność ośrodka.
Odpoczynek, drzemka po trasie, zalegiwanie w śpiworze w kąciku przy kominku. Spokojnie trzeba zabierać się za przygotowania, montaż mapnika, oświetlenia, przemyślane ubranie się i wypakowanie z plecaka tego, co nie będzie potrzebne na trasie. Nieco ślamazarnie mi to idzie, ale nie ma problemu, wolę wyjechać spokojnie, swoim tempem i trasą. Udaje się załączyć data loggera, zaskoczy mnie pozytywnie tym, że wytrzyma z powodzeniem i zanotuje przebieg całej, 15-godzinnej trasy.
Łukasz Drażan
proponuje startować do punktu nr 2, jednak wolę pojechać pętlę w drugą stronę,
co implikuje atak na punkt szósty. Niestety wychodzi z tym sporo zamieszania.
Mapa zgięta w newralgicznym miejscu powoduje, że skręcam przedwcześnie w las, w
poszukiwaniu góry, na której szczycie na być PK. Teraz wszystko jest jasne, jak
na dłoni widać błędy na trasie obejrzanej na Google Earth, ale w nocy z roweru
wcale nie jest to takie oczywiste ;) . Błądzenie po wszystkim, co wydaje się
być wzniesieniem, utrata czołówki i upadek okularów w śnieg… Czyli pełna
ślepota, wizja klęski i powrotu do bazy – nie widać ani licznika ani mapy.
Staram się odtworzyć trasę pieszą w poszukiwaniu zguby, jednak błądzę. Z
opresji wybawia mnie pieszy, który spadając z nieba pyta mnie, czy nie zgubiłem
może czołówki, niosąc ją przed sobą… Jestem uratowany, postanawiam porzucić już
ten punkt, pomny klęski na jesiennym Harpaganie, gdzie dwóch punktów szukałem
po 2-3 godziny, zamiast odpuścić wcześniej i ruszyć w dalszą trasę. Jadę mniej
więcej na azymut w kierunku południowym, bo mapa pokazuje tam asfalt.
Nieoczekiwanie na drodze, przy jakimś zakręcie
widzę kilku rowerzystów i stojące rowery. Tak, to jest właśnie podnóże szukanej
(i już skreślonej przeze mnie) góry! Zostawiam rower i wbiegam pod górę,
starając się kierować ciągle w tą stronę, gdzie jest wyżej. PK 6 – Szczyt górki
zostaje odnaleziony o godzinie 17:34.
Udaje się mimo
ciemności zbiec na drogę jakieś 100m od miejsca, gdzie pozostawiłem rower. Nie
wytrzymuję i zdejmuję czapkę, której posiadanie wydawało się oczywistością.
Jest za gorąco! Wspaniały wynalazek, jakim okazuje się cienka w sumie
kominiarka (z wycięciem na twarz) od Darka, rewolucjonizuje moje samopoczucie i
ma wpływ na wytworzenie wrażenia, że zimna wcale nie ma. Drugą niewątpliwie
mocną częścią stroju są znalezione w szafie spodnie z polarem, za bodaj 30zł z
Kawaleryjskiej. Pod to długie spodnie rowerowe, a na SPDach nowe ocieplacze
neoprenowe. Góra to zwykły cywilny zestaw - polar plus kurtka. Kapota i
kamizelka Mazovii do końca ciążą nieużywane w plecaku. Na ręce dobre rękawiczki,
a na prawej – nowy nabytek. Kompas naręczny. Jak dla mnie - nowa jakość MTBO.
Pełna jasność co do kierunku jazdy, bez potrzeby zatrzymywania się i wyciągania
kompasu z kieszeni, ustalania się igły i pakowania go z powrotem. W każdej
chwili można skontrolować poprawność bieżącego kierunku jazdy.
Z PK 6
postanawiam jechać bez kombinacji, na wschód do szosy, mimo że droga okazuje
się brukowana. Nie jest to przyjemna nawierzchnia. Ciągła obawa o rozkręcenie
się mapnika, do czego dochodzi możliwość złapania niestabilności na granicy
bruku i pobocza. Nie ma się co rozpędzać. O dziwo, kiedy zerkam czasem na
pulsometr, wyjaśnia się zagadka, skąd to odczuwane zmęczenie. Tętno nie chce
schodzić poniżej 170 przy wolnej, jak by się mogło wydawać, jeździe. Nie warto
się od razu ukatrupiać, więc staram się utrzymywać rozsądnie forsowne tempo. Gdzieś
z tyłu jedzie dwójka rowerzystów. Bruk się ciągnie, ale wreszcie wyjeżdżam na
asfalt. Okazuje się że jestem spocony, ale głoszone przez wielu obawy, że jest
coś, do czego w mrozie absolutnie nie można dopuścić, nie znajdują w moim
przypadku potwierdzenia. Po prostu w niczym to nie przeszkadza. Drugie
odkrycie, nagłe, dodatkowo generuje obawy, że jednak ten komfort i ciepło ustanie
i przyjdzie w końcu zamarznąć. Na kurtce spostrzegam biały fartuch o promieniu około
10cm. To osadzający się na ubraniu wokół twarzy i natychmiast zamarzający
oddech. No ale nic, jedzie się dalej, zobaczymy jak to będzie. W końcu w takim
mrozie (później się okaże, że od -15 do -18) jeździłem może pojedyncze razy w
życiu, a i to po maksymalnie dwie godziny, podmarzając przy tym całkiem dotkliwie.
Asfaltem na południe docieram do Kleśna, skąd równą kostką dojeżdżam do przedmieść Drezdenka. Po drodze mijam parę zawodników, a po przekroczeniu torów wyskakuje przede mną z bocznej drogi grupka około 7 rowerzystów. Niezłe tempo, więc jadę za nimi, raz tylko przystając na kontrolę mapy. Wdrapujemy się po śliskich schodach na mniej więcej połowę wiaduktu kolejowego – jest to PK 14 – Most nad Notecią (18:54). Powrót do Drezdenka tą samą trasą, skąd odnajduję na mapie ciekawy wariant dojazdu do Trójki – szutrem przez Starobielicki Bór. Zapewne to szutr – bo jedzie się po białym ;) ale jest bardzo przyjemnie, popadam w ekstazę i wyciągam komóracza. Zdobyte dwa punkty, samodzielna kontrola trasy, jest zadziwiająco komfortowo ciepło, no i dobrze sie jedzie. Asfalt, wieś Drawiny, po której zaplanowałem sobie wariant trasy, którym mam nadzieję dojechać prosto na PK3. Mapę mam okazję spokojnie postudiować, bo napotykam zamknięty szlaban na oświetlonym przejeździe kolejowym. Niestety, to co staje się moim głównym problemem tego rajdu – to nie zawsze dokładne odmierzanie odległości „na oko”. I tak postęp, innych błędów tym razem raczej nie robię, zaskakująca niespodzianka, może to ta koncentracja nocna? A na pewno kompas naręczny oraz chęć zmycia plamy po ostatnim Harpaganie. Ostatecznie nie znajduję więc wąwozu, trochę się kręcę w pobliżu (nie ja jeden zresztą), po czym wierny swej nowej zasadzie – nie szukać za wszelką cenę – odwracam się… W lesie pojawiają się pierwsze podstępne zamarznięte podłużne koleiny. Nieraz na całej trasie wylecę przez nie z roweru, ale najczęściej na czas używając „hamulcy” ;), czasem lądując na dwóch nogach, raz tylko „upuszczając” rower. Jeden z postojów spożywczych na batona / czekoladę, popijam Hoopa Colę, dobrze idzie, specjalnie zakupiłem coś, co będzie się chciało pić; pomimo przewożenia napojów w plecaku, już widać że do zamarznięcia cieczy niewiele brakuje, a lodowata woda do frykasów by nie należała.
Dojeżdżam do
drogi prowadzącej na wschód do Przeborowa, skąd jestem już zmuszony jechać nudnym wariantem po szlaku, nadkładając drogi z powodu braku bliższego mostu na
Dławie. Doznaję kryzysu, prędkości coraz niższe a zmęczenie wzrasta. Tylko puls
nadal pozostaje taki sam – co spojrzę zaniepokojony słabą siłą, to widzę cyfry
1 i 7. No i wżynający się w ramiona i powodujący niewesoły ból karku,
absolutnie nie sportowy, wypakowany plecak. Kryzys minie, ale na razie każe
zatrzymywać się coraz częściej. Tym razem orzechy w czekoladzie dobyte z mojej
spiżarni, przejazd przez most i dziwny widok. Jakiś neonowy Święty Mikołaj w
środku lasu? Nie, to choinka ubrana w kolorowe światełka, wieś Linkowo. Na
mostku spotykam na oko 10-osobową grupę pieszych zawodników. Choć na mapie
szlak rowerowy, to jeden z nich wyraża zdziwienie, że zimą na rowerze się nie
jeździ ;) Przez jakieś rozkojarzenie, bądź zbyt dużą liczbę skrzyżowań,
zaczynam błądzić i kręcić się wśród gospodarstw jak za Kopiskiem na Zażynku. W
końcu udaje się wrócić na szlak, pod koniec wsi Łęczyn. Wraca oznaczenie
szlaku, jest w porządku. Swoją drogą, ikony szlaku rowerowego są tutaj inne niż
znane mi dotychczas, większe gabarytami. Zerkając dla porządku na kompas,
dojeżdżam do szosy nr 22, most na Drawie. Okazuje się że po jego drugiej
stronie rozpoczyna się województwo Wielkopolskie :)
Zaraz za mostem trzeba skręcić w prawo. Dopiero od następnego punktu trzymam się zdrowej zasady, by na kilometr – pół km przed punktem, przeczytać jego opis. Punkty są tak rozstawione, że bez opisu raczej nie dałoby się ich odnaleźć. Na mapie widzę skrzyżowanie przecinek. Dopiero później spostrzegam, że to krzyżują się przecinka oraz poziomica. Starając się na skrzyżowaniach leśnych wybierać zawsze tą „bardziej główną drogę” (oznaczoną bodaj A5), docieram do jakiegoś mostku. Tego nie było w planie.. Dobywam wreszcie opisu punktu. Ruiny pałacu. WTF? Jakiego pałacu, w środku lasu?? No więc pewnie na jakimś wzniesieniu, wchodzę na ze dwa, lecz bez skutku. Jadę jeszcze dalej, ale z kolei kończą się ślady. Niby nie przejmuję się nimi, bo i tak przez znaczną część trasy jechałbym tam gdzie jadę, ale tym razem nie brnę dalej, lecz zawracam. Skupiam się za to na czarnobiałych strzałkach, może coś jest na rzeczy, może wskazują jakiś szlak zamków wielkopolskich? Dostrzegam dwie tablice, może z opisem historycznego pałacu? Nie do końca, za to pomiędzy tablicami widać schody :) Ruin coś nie bardzo widać, raptem jeden słupek – chyba pozostałość po bramie, jednak zgodnie z opisem punktu, trzeba znaleźć drzewo w najwyższym punkcie. Trochę przeciskania się po krzakach, i szybko znajduję drzewo wytapetowane kartką i dziurkaczem – PK 13 (22:31). Ech, no tak, tylko że nie zabrałem ze sobą karty startowej. Została na dole z rowerem, w mapniku. OK., wracam, jednak mistyczne to przeżycie. Udaje się zejść do drogi, jednak roweru nie widać. Po krótkim powrocie widzę migające tylne światełko. Biorę kartę i dziurkuję na górze. Ostateczny powrót na dół okazuje się podróżą przez dziki las. O ile wejście było w miarę przestronne, to teraz przebijam się przez krzaki i konary. Trochę czasu zajmuję powrót na drogę, całe szczęście że na tą właściwą! Trochę dłuższy podbieg w poszukiwaniu roweru, ale w końcu można zasłużenie pojeść i popić. Niezłe podgrzanie atmosfery i pamiętna nieco oniryczna przygoda.
Powrót na dalszą
trasę jest tylko jeden, tą samą drogą, mniej więcej w połowie spotykam bodaj
jedyny raz na trasie Masakry, samotnego rowerzystę, jadącego w przeciwnym
kierunku. Dalej widzę na mapie, że będzie dużo asfaltu. Czemu nie, pasuje :) Jednak
o ile pierwsze 4km rzeczywiście stanowi asfalt, to (po krótkim zbłądzeniu aż do
mostu na Drawie) reszta okazuje się brukiem. Na ten rodzaj nawierzchni narzekam
najbardziej. Pod koniec trasy obawy okażą się zasadne, jako że utracę uczepiony
do kierownicy mapnik. Do następnego obranego celu – PK15 wolę dojechać
bezpiecznie. Prawidłowo odmierzam odległość do miejsca, gdzie od bruku odbija
leśny szutr. Duża to ulga, komfort jazdy taką drogą uskrzydla. Choć nadal – jak
i na całej Masakrze – prędkość z dwójką z przodu to rzadko osiągalny rodzynek. Chyba
jednak twardniejące smary i mroźne powietrze robią swoje. PK 15 – skrzyżowanie
przecinek znajduję o 23:46. A konkretnie – drzewo ok. 5m na E. Rzeczywiście tam
jest. Mam 4 punkty, szybki sms z relacją ze sprawowania się Toosh’edLighta, i
do przodu. Niedziela za pasem.
Powrót na szutr i prosto na Radęcin. Znowu czerwona droga i znowu jednak nie asfalt, a bruk. Jednak tym razem wyborna sprawa. Wprawdzie kocie łby, ale z szerokim nieutwardzonym poboczem. Nieutwardzonym, czyli przy dzisiejszych warunkach – wygodna biała szosa ;) Porzucam idealne bezpieczeństwo trasy, ścinając dwa kąty proste drogą leśną, z pełnym sukcesem. Przez Piaseczno, w odpowiedniej odległości za zakrętem odbicie w las. Celem jest zdobycie PK8, znajdującego się na skrzyżowaniu przecinek. Skręcam na nie do końca właściwym skrzyżowaniu, nie zrażając się tym, że ślady kół zanikły. Tym razem ratuje mnie nie wiadomo skąd pojawiająca się wielka drużyna może z 10 rowerzystów. Akurat znaleźli punkt, kiedy przejeżdżałem obok, i mógłbym go nie odnaleźć. Okazało się, że znaleziony o 1:06 PK 8 był źle opisany w rozpisce – nie był na drzewie ok. 5m na N, ale SW.
Z perwersyjną ulgą obserwuję że wszyscy zawodnicy odjeżdżają w przeciwnym niż mój – (czyli zachodni) – kierunku. Nie ma to jak samodzielna nawigacja, a nie ciągnięcie się na sznurku :) Przecinką dojeżdżam do skrzyżowania z szerszą drogą. I tutaj udana przeprawa aż do torów, mimo że po drodze jest wiele skrzyżowań, ani razu nie jestem bliski błędu. No ale w końcu na mapie na dojazd ten składają się dwa proste odcinki. Gdzieś po drodze przekraczam setkę. Awaryjna setka w plecaku pozostaje jednak nietknięta ;) Całkiem okazałe na mapie tory, okazują się od dawna nieużywanym reliktem. Choć początkowo zapowiada się mini powtórka z pieszego Ełku – marsz torami, to szybko okazuje się że nic z tego. Na środku spokojnie rosną sobie dostojne choinki. Lepiej już przedzierać się bokami. Czasem jest wydeptana droga, czasem trzeba skakać i szukać przejścia, ale powoli posuwam się do przodu, odłamując sobie jednak błotnik. Trochę to trwa, a przecież to tylko niecały kilometr. W pewnym momencie dochodzę do wniosku że lepiej wejść na tory, które biegną już wysokim wałem. Strome wdrapanie (rower został na dole, tym razem z włączoną lampą na wypadek poszukiwań), może 150 metrów i jest rzeczka – przepust, na dole na SW. Zsuwam się z nasypu, lecz znów bez karty… No nic, i tak musiałbym wrócić po rower, bo trasę kontynuować zamierzam drugą stroną torów. Wdrapywanie się z rowerem na nasyp, a po poprawnym podbiciu karty (PK 9, 2:24) także zejście po drugiej jego stronie, przypomina nieco nachylenia na maratonie w Głuszycy ;) (Stasiej, nie obrażaj najbardziej kultowej górskiej trasy!)
Ku mojemu
zaskoczeniu, po drugiej stronie torów sytuacja z przejezdnością jest o niebo
lepsza – jadę żółtym szlakiem wzdłuż jeziora, do szosy która poprowadzi mnie w
kierunku następnego PK. Wyjeżdżam u przedmieść Drawna. Równą szosą na zachód,
prószy lekki śnieg, środek nocy więc ruch zerowy. Pojawia się drugi kryzys,
wchodzą elementy apatii, może to senność puka? Po odnalezieniu następnego
punktu objawy te miną bezpowrotnie. Jednak nie będzie to takie łatwe – znów nie
do końca dokładne doczytanie mapy i zbyt późne sięgnięcie po opis punktu
zwiększają czas potrzebny na odnalezienie PK 12. Długo się kręcę w małym
kwadracie lasu między szosą a polną drogą. Na mapie widzę zaznaczony szczyt,
więc początkowo biegam w poszukiwaniu górki. Dopiero później doczytuję: skrzyżowanie
przecinek, drzewo ok. 5m na NW. Mimo że to narożny kraniec mapy, widać ślady
kół. Atakuję z innej strony, zawracam, próbuję na różne sposoby. Wielokrotnie
oglądam te same miejsca, obiegając okolice skrzyżowanek w poszukiwaniu
oznakowanego drzewa. W końcu rzucam rower i biegam z czołówką. PK 12 znajduję w
końcu (o 3:29) w okolicach bardzo niepozornego przecięcia słabo widocznych
przecinek.
Włącza się to, co znam z Harpagana – presja czasu i poczucie, że już najwyższy czas przestawić się z trybu poszukiwania na tryb powrotu do bazy. Spóźnienie niweczy przecież wszystkie poprzednie starania i sukcesy nawigacyjne. Do przemierzenia prawie cały zakres mapy w pionie, kiedy nie wiadomo czy nie nastąpi spadek sił życiowych albo pogorszenie nawierzchni czy też zwykłe czasochłonne zabłądzenia. Widzę jednak z mapy, że istnieje całkiem przystępny wariant powrotu na południe, dużo czerwonych dróg, a nawet jeszcze dwa punkty na wyciągnięcie ręki w razie możliwości ;) Wracam do Kiełpina, gdzie widzę człowieka! To chyba jedyny nie-zawodniczy element ludzki jakiego spotykam na trasie Masakry. To też zaleta siarczystego (jak dla niezroweryzowanych) mrozu – brak ludzi, więc i brak zaczepek. Z Kiełpina za torami w prawo, odcinek terenowy z nieodzownymi skostniałymi koleinami, można je polubić bo wymuszają adekwatne wygibasy tudzież kontrolowane zeskoki z roweru. Częsty widok podczas tego dłuższego etapu na południe – wyłaniające się z ostępów lasu pomarańczowe światła latarni następnej wsi, zwykle przy długiej alei wiodącej przez jej centrum. Drugą częścią wspólną owej zachodniej ściany – prawdziwe asfalty kryjące się pod drogami zaznaczonymi na mapie na czerwono.
Przejeżdżam wieś Kołki, w stronę Zieleniewa prowadzi polna droga, która okazuje się jednym z najbardziej technicznych odcinków mojej Masakrycznej trasy. Są tu i koleiny, zdarzają się zamarznięte kałuże. Odnotowuję największe z zakłóceń jazdy, jakimś cudem ląduję na dwóch nogach, ale rower się kładzie, a wraz z nim kładzie się spoiwo głównej lampy. Awaryjnie udaje się przytroczyć prowizorycznie świecącą część lampy do ramy za pomocą rzepa. Prowizorka utrzymuje się do końca, z tym że widzę przed sobą wielki cień przedniego błotnika (niczym dzikiego zwierza), który to od środka podświetlany jest przez lampę;) Wjeżdżam do Zieleniewa, gdzie po raz pierwszy kosztuję sorbetu z Powerade’a. Smakowity i chłodzący to napój. Warto też zawinąć trochę numer startowy, by nie kolidował ze snopem światła lampy na ramie. Następnie zaliczam wsie Pławno i Rębusz, przedzielone białymi strugami asfaltowych pod spodem dróg, rozświetlającymi ciemnię nocy. Za Rębuszem ma się zakończyć ów bajkowy tour, czas więc na postój techniczno – nawigacyjny. Stojąc na początku wsi, przed sobą mam piękny widok szerokiej alei oświetlonej latarniami, zupełnie pustej, a wrażenie czystości potęguje świeży biały śnieg.
Odcinek Rębusz - Górzno zawiera w swoim ciele bonus – PK 11. Warto o niego zahaczyć. Jednak szans swoich nie oceniam wysoko. Trasa wygląda jak plątanina niekoniecznie pasujących do siebie dróg terenowych. Od kiedy lampa nie daje już optymalnych warunków oświetleniowych, spada nieco komfort jazdy leśnej. Wymieniam za to baterie w czołówce. Pozostaje jechać przed siebie, tyle że kontrolując kierunek, ale czy coś z tego będzie, czy też wyjadę zupełnie gdzie indziej – to już nie do zapewnienia. Wjeżdżam jednak w – choć raz – oczekiwany bruk, krótki odcinek ukryty w lesie, z którego odchodzi przecinka kierująca wprost na PK 11 (granica kultur, brzoza ok. 1m od drogi). I choć przecinka nie jest pierwszej klasy, to rzeczywiście wszystko się zgadza, i odległość, i kąty i wreszcie nagła zmiana gatunku drzew z brzóz na iglaki. Cofam się i zatrzymuję przy pierwszej brzozie po prawej (patrząc z południa) stronie drogi. Po „niewidocznej” stronie drzewa istotnie jest zawieszony punkt J Jest 5:39, jeszcze prawie dwie godziny do końca, a suma kratek na mapie wskazuje że zdążę wrócić do bazy z wygodnym zapasem czasu.
Po kilkunastu
minutach nerwówki, na mojej drodze pojawiają się ślady. Nie tylko rowerowe, ale
i piesze. Tylko czasu mało.. Jakiś stromy podjazd, kto wie czy nie największy
na całej trasie – wtem mapnik postanawia dodać coś od siebie i postanawia
odpaść. Pakuję go do plecaka, przy okazji popijam lody, pić chce się jak w
lecie. Do mety wszak niedaleko, warto mieć nadzieję, że utrzymując odpowiedni kierunek
dojadę do szosy, którą prowadzi prosto do bazy. W międzyczasie budzi się nowy
dzień. Brzask odsłania przede mną świat. Okazuje się że jadę przez pole,
horyzont się poszerza. Traf chce, że ten ostatni, 2-3 kilometrowy odcinek
terenowy, jest najbardziej techniczny na całej trasie. Koleiny dają się ostro
we znaki, z jednej strony trzeba cisnąć, by zdążyć na 7:30 na metę, z drugiej
prędkość musi umożliwiać szybką reakcję na wykolejenia. Pole nie chce się
skończyć, asfalt nie chce się pojawić, choć kompas twierdzi jasno, że powinien.
W końcu jest, ale żeby utrudnić sobie sytuację skręcam na Licheń, zamiast na
wschód – do bazy. Jednak mapa na widoku przydaje się nawet w banalnych
sytuacjach, kiedy już człowiek się do jej obecności przyzwyczai. Szybko
koryguję błąd, kilometr szosy o poranku, po czym już szybki zjazd wokół jeziora
i prosto do bazy. Melduję się w Cadecie o 7:28. Udało się!
Zmęczenie odreagowuję odkopując swoje biuro (trochę zmienił się mój zakątek w porównaniu ze stanem, w jakim go pozostawiłem) i zatapiając się w jego otchłań. Dobrze że jest Żubrzyk i Masakryczna koszulka do przebrania się. W półśnie dobijam do ceremonii zamknięcia igrzysk, z dogodnego miejsca obserwując dekorację zwycięzców poszczególnych kategorii. Są puchary, a dla wszystkich chętnych spersonalizowane dyplomy produkowane w czasie rzeczywistym. Smakowity makaron z mięsiwem dozowany samoobsługowo wedle woli pomasakrowanych. Po 12 czas wreszcie się zbierać, przebrać i spakować. Wychodzę ostatni. Zasmuca rzekomy brak licznika. Powrót do Dobiegniewa z Mocnym Mazovianinem, piwko, rozmowy, ogrzewany dworzec. Bilet powrotny tani jak barszcz, powrót w warunkach o niebo wygodniejszych niż piątkowe wojaże. Osiągnięte miejsce 19/55 i widoczna (oby nie tylko przejściowa) poprawa zdolności nawigacyjnych napawają chęcią do szerszego uczestnictwa w rajdach na orientację w przyszłym roku.
Komentarze
ps. nie mam do niego maila, stąd wpisuje w komentarz
Pozdrawiam i do zobaczenia na kolejnych imprezach! Do siego, rowerowego roku - dla całej ekipy PTR-Dojlidy!